hartowny, poważny, ale już zupełnie spokojny. Ojciec mu umarł, odziedziczył więc wielki majątek, którego zacnie i rozumnie używa, a teraz żeni się z młodą jakąś i pełną zalet osobą.
— Wieści te — rzekła Klotylda — są mi bardzo
miłe i pocieszające, bo dla pana Karłowskiego zachowałam na zawsze wdzięczność serdeczną i prawdziwy szacunek.
— W tym samym wagonie — mówił daléj ksiądz Stanisław — jechał jeszcze dziwny jakiś człowiek. Exemplarz podobny pierwszy raz w życiu widziałem.
— Któż taki?
— Był to człowiek średniego wieku, o ściągłéj, bladej twarzy i długich włosach. Obecni, znajomi snać jego, nazywali go Konwaliusem Konwaliorum.
Uśmiechnęła się na to przypomnienie Klotylda.
— Znałam go kiedyś — rzekła. — Jakże mu się powodzi? dokąd jechał?
— Mówił nam, że jedzie do Krakowa, i że opuścił dla tego Warszawę, że tameczni wydawcy nie chcieli wydrukować trzydziestu tysięcy wierszy, przez niego ułożonych. A mówiąc to, co chwila powtarzał: — ród ludzki biegnie ku upadkowi, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką...
Uśmiech zagościł znów przez chwilę na ustach Klotyldy, ale zniknął wkrótce. Zamyśliła się długo i smutnie, a potém podniosła spuszczone oczy i rzekła:
Strona:PL W klatce.djvu/411
Ta strona została uwierzytelniona.