Strona:PL Waleria Marrené-Błękitna książeczka 010.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszędzie znać było ład i harmonię, jaką tylko otrzymać można zapomocą materyalnych środków, połączonych z dobrym smakiem. Pałacowym murom nie brakło jednej cegiełki; z za lustrzanych szyb przebijały kosztowne draperye i koronki firanek, a aleje parku starannie wygracowane i wysypane żwirem, wiły się wśród pięknie utrzymywanych gajów. Widocznie miejsce to było ulubioną rezydencyą bogatej rodziny, nie szczędzącej kosztu, aby ją ozdobić.
Dwie kobiety, siedzące na ławce pod dębem, nie zwracały żadnej uwagi na to, co ich otaczało; snać przywykły do tych wszystkich wykwintów. Jedna patrzała w ziemię, druga w niebo; nie miały sobie widać wiele do powiedzenia, bo długo milczały. I nie dziw: nigdy może twarze i postacie ludzkie nie tworzyły tak wielkich kontrastów.
Jedna z nich, ta, której oczy były spuszczone, mogła mieć lat sześćdziesiąt lub więcej, figura jej jednak wyprostowana skutkiem nawyknienia zapewne, zachowała sztywność, właściwą przesłowiecznemu wychowaniu. Sucha, blada, pomarszczona, miała ten rodzaj twarzy, na której życie nie wypisało nic, nic zgoła, prócz nieuniknionych brózd wieku. Twarz ta bez wyrazistych konturów, przedstawiała obraz startego hieroglifu, którego najbystrzejszy badacz wyczytać nie zdoła. Była to jedna z tych postaci, co przesuwają się wśród ludzi, jak mało zajmująca zagadka, niezrozumiała dla drugich, a często i dla samych siebie, których młodość pozbawiona była uroku, wiek dojrzały siły, a starość powagi. Nad jej płaskiem czołem widać było z pod czepka włosy jasne, a teraz skutkiem siwizny przechodzące w jakieś zielonawe odcienie. W jednej ręce trzymała parasolkę, a drugą przebierała machinalnie ziarnka różańca. Przecież nie zdawała się modlić, bo obwisłe jej usta były nieruchome, a nic w twarzy nie zdradzało namaszczenia lub skupienia myśli.