Strona:PL Waleria Marrené-Błękitna książeczka 248.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

więc znajdowali się obadwaj w półmroku pokoju, do którego wpadał tylko blask rzadkich latarni ulicznych.
Zamiast odpowiedzi, Emilian zapalił świece, postawione na stole, i spojrzał z nieufną ciekawością w twarz gościa, stojącego nieruchomie na progu.
Byłże to ten człowiek, którego zobaczyć nie chciał, a którego rysy wyryte były w głębi jego wspomnień ognistymi znakami?
Był to on i nie on zarazem. Namiętny, gwałtowny młodzieniec, jakiego znał dawniej, przemienił się w dojrzałego człowieka, a ten prócz zewnętrznych cech, mało miał bardzo podobieństwa z tamtym. Wprawdzie było to toż samo zuchwałe czoło, toż błyskawiczne spojrzenie, też usta skore do słów niepowrotnych, ale na czole osiadła pogoda, w oczach zamyślenie, na ustach uśmiech pełny łagodności i smutku, a z całej postaci jego biła jakaś powaga, nakazująca poszanowanie nawet śmiertelnemu wrogowi.
Hrabia był zwrócony ku niemu; ręka, którą trzymał jeszcze tlejącą zapałkę, drżała. Postąpił ku drzwiom i stając naprzeciw Marcelego, szepnął:
— Więc spotykamy się znowu?
Nie podali sobie ręki, nie powitali się żadnem innem słowem, nie było pomiędzy nimi świadka, coby zmuszał ich do odegrania jakiej bądź komedji pozorów.
— Jeśli spotykamy się — odparł Marceli — nie ma w tem mojej winy; mogłem bezpiecznie sądzić, iż po dwunastu latach wspomnienie o mnie, a nawet nazwisko zostało pogrzebane w niepamięci.
Hrabia słuchał w milczeniu. Mowa ta mogła mu się wydać szyderstwem, chociaż otwarta i spokojna twarz doktora zadawała widoczne kłamstwo temu przypuszczeniu.
— Zresztą — mówił dalej — nie byłem panem okoliczności, które spowodowały to spotkanie.