Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 005.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Poznałem ją w ponury poranek zimowy, przy bladych promieniach świtu, zaciemnionego jeszcze śniegiem, padającym spokojnemi płatami. Miasto spało jeszcze, ulice były ciche i bezludne, tylko niekiedy skulony robotnik szedł spiesznym krokiem do pracy, zaturkotał wóz jaki, lub kobieta spieszyła do kościoła.
Powracałem z kolei, gdzie odprowadzałem na poranny pociąg towarzysza podróży, który aż z Ameryki przyjechał ze mną.
Przechodziłem właśnie przez Mazowiecką ulicę przed wspaniałym domem, który wskazano mi w dniu poprzednim jako miejsce zamieszkania mojej kuzynki Stefanii, gdy otworzyła się brama tego domu i wyszły z niej dwie postacie. Obiedwie otulone były w futrzane okrycia, niedozwalające dostrzedz kształtów. Czarne chustki zarzucone na kapelusze chroniły od mrozu i zakrywały część twarzy.
Szły powolnym, miarowym krokiem jedna obok drugiej, podobne do siebie z ruchów i postawy. Gdyby nie lokaj kroczący za niemi z powagą, cechującą służbę wykwintnych domów, można je było wziąć za jedne z tych smutnych rozbitków życia, które dowlekają dni swoje automatycznie wśród biedy i zapomnienia.
Bo rzeczywiście było coś automatycznego w ich ociężałych ruchach. Śnieg ubielił chustki na ich głowach, zbierał się na odzieniu, którego nie strzepywały nawet.
Nie mówiły też nic do siebie, i gdy tak milcząc posuwały się bez szelestu zasłanym śniegiem chodnikiem, można je było wziąć za dwa cienie żałobne, rzucone na biel uliczną.
Wymijając je w chwili gdy wstępowały na wschody świętokrzyzkiego kościoła, spojrzałem machinalnie na ich twarze i zdumiałem się,