Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 006.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

bo pomimo jednostajności ubioru, postawy, ruchów, jedna z nich była bardzo stara, a druga młoda zupełnie.
Młoda była płeć jej i rysy młode, pukielki jasnych włosów widne gdzieniegdzie pomimo chustki narzuconej na kapelusz, ale na twarzy spoczywał wyraz apatycznego spokoju, nie licujący z tą ich barwą, ze świeżością cery, z różanym kolorem ust.
Była to twarz jakich wiele. Nie uderzała ani pięknością wielką, ani żadnym wybitnym rysem. Młodość jej nawet zdawała się zgłuszoną, nieświadomą siebie, młodość bez wdzięku, bez życia, ale też i bez smutku.
Badałem ją ze szczególnem zajęciem. Byłaż to kobieta, której szukałem, do której miałem zlecenie od umierającego ojca, której mieszkanie wskazano mi w wigilię dnia tego. To musiała być ona. Wszak znajdowała się na opiece babki, która ją wychowała, a towarzyszka jej zdawała się być starszą o jakie pół wieku. To nie była matka i córka. Musiało przedzielać je przynajmniej jedno pokolenie.
Chciałem przypatrzeć się jej lepiej. Spojrzeć niewidziany w jej oblicze i doszukiwać się podobieństwa z człowiekiem, którego kochałem. Sposobność nadarzyła się po temu jedyna, chociaż nie szukana. Weszły do kościoła i ja uczyniłem toż samo.
W mroku kościelnym szły bez wahania, wprost, świadome swego celu, ku ołtarzowi, przy którym miało się odprawiać nabożeństwo. Świece przed nim zapalone nie mogły rozjaśnić grubych ciemności, jakie zalegały przestrzenie, stanowiły tylko jasną plamę. Wkoło słychać było szepty i westchnienia, wychodzące z niewidzialnych ust, jak gdyby skarżyła się stara świątynia, lub umarli w grobowcach.
Dwie kobiety nie zdawały się odczuwać żadnego wrażenia, nie przyspieszyły ani zwolniły kroku. Przechodząc przez nawę środkową, przyklękły obie razem machinalnie i szły do ławki, którą slużący otworzył przed niemi kluczem dobytym z kieszeni. Potem jak człowiek, przyzwyczajony do spełniania pewnych obowiązków, położył przed każdą z kobiet książkę do modlitwy, przy książce postawił stoczki i zapalił je, bo inaczej czytać było niepodobna.
Blask cały padał na twarze, pochylone nad książką. Mogłem więc przypatrzeć się Stefanii. Do ojca podobna nie była, nie przypominała go wcale, wdała się widocznie w rodzinę matki.