Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 017.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nie zrozumiałam — powtórzyła tylko z rodzajem spokojnej, nawet dumnej pokory.
— Może was zostawić? — zabrzmiał wesoły głos gospodyni domu.
— Zofio! — zawołała Stefania — jak możesz...
Rumieniec oburzenia czy wstydu wybił się na jej twarzy, jak gdyby propozycya uczyniona była w najwyższym stopniu niewłaściwą, a sama myśl zostania sam na sam z mężczyzną, chociaż nazwała go bratem, budziła w niej przerażenie. Zwróciła na kuzynkę wzrok wymowny.
— A więc nie, nie. Zrobię jak zechcesz, zresztą przeszkadzać nie będę.
I nucąc coś półgłosem skierowała się do okna, usiadła w jego framudze przysłoniona firanką, wzięła książkę i udawała że czyta, ale widziałem dobrze śmiejące się oczy wyglądające co chwila z po za kart, których nie odwracała.
Idąc tutaj miałem na ustach wiele serdecznych słów dla Stefanii. Chciałem z nią mówić jak brat z siostrą, skoro odwoływała się do moich braterskich uczuć, ale jej spokój, jej atmosfera konwencyonalna, jaką nosiła z sobą, zmroziła mnie odrazu. Czekałem co powie. Powinna była głos zabrać, wiedziała przecież dla czego przyszła, o co zapytać chciała. Nie czekałem długo, przystąpiła odrazu wprost do rzeczy.
— Mówiłeś pan — rzekła — iż ojciec kochał mnie, kochał nawet moją matkę.
Zapytanie uczynione było w dziwnie chłodnej formie, nie zraziłem się jednak.
— Tak było, przysięgam, z miniaturą jej nigdy rozstać się nie chciał.
Słuchała z pochylonem czołem i odezwała się wreszcie po długiej chwili milczenia.
— Chciałabym wierzyć. To tak słodko pomyśleć że się było kochaną. Dla czegoż matkę i mnie porzucił dobrowolnie?
Wlepiła we mnie oczy tak jasne i pełne podziwu, iż musiałem uwierzyć w szczerość pytania.
— Panno Stefanio — odparłem — człowiek nie zawsze robi to co chce; los cząstokroć rozporządza nim wbrew jego woli i zamiarom; tak się stało i tym razem: Ojciec twój musiał z kraju wyjechać.