Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 028.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

zastąpiło książki. Gdybyś pan się nie zjawił z listem od ojca, Stefania byłaby bez namysłu poszła za pana Alfreda.
— A wówczas? — przerwałem.
— A wówczas — powtórzyła jakby podrzeźniając moje słowa. — Któż może wiedzieć...
— Czy byłaby, czy mogłaby być szczęśliwą?
— Oh! szczęście! Czyż dasz pan na nie receptę, lub przynajmniej czy je pan określisz? To znowu będzie tak jak z rozsądkiem.
— W każdym razie nie byłaby szczęśliwą z panem Alfredem.
— Dla tego że on się panu nie podoba. Ale jeżeli podoba się Stefanii?
— To niepodobna. Pani sama mówiłaś że tak nie jest.
— Pan Alfred będzie bardzo przyzwoitym mężem, ani gorszym, ani lepszym od dziewięćdziesięciu dziewięciu jemu podobnych.
— Tak, dla przeciętnej żony; Stefania nie należy do przeciętnych kobiet.
— A to dla czego? — spytała patrząc mi przenikliwie w oczy.
— Choćby dla tej wielkiej szczerości — odparłem szorstko — którą odznacza się we wszystkich stosunkach, jest ona zbyt rzadką aby jej nie cenić.
Pani Zofia nie obraziła się o przymówkę zawartą w tych słowach, przeciwnie śmiała się swoim zwyczajem i rozstaliśmy się nie mówiąc nic o tem kiedy zobaczymy się znowu.
Upłynęło dni parę śmiertelnie długich. Powszednie zajęcia nie były w stanie ich zapełnić. Skoro miałem wolną chwilę, szedłem na zwykłe miejsca przechadzek miejskich, w nadziei że spotkam Stefanię; nie spotkałem jej ani razu, nie dostrzegłem nawet nigdzie pana Alfreda, chociaż mój niepokój dochodził do tego stopnia, że nawet jego pragnąłem zobaczyć.
Chwilami zdawało mi się, że spotkania moje ze Stefanią były to senne zjawiska niemające nic wspólnego z rzeczywistością, że ona sama była wytworem wyobraźni. W świecie realnym, w którym żyłem, nic mi jej nie przypominało, ona była po za jego obrębem, a jednak w myśli mojej tkwiła ciągle. Widziałem ją klęczącą w kościele z obumarłym wyrazem na twarzy; widziałem budzące się w niej błyski życia, widziałem ją wreszcie przetworzoną, drgającą wzruszeniem, walczącą samą