Strona:PL Waleria Marrené-Dwoista 033.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteś pan wymagający — rzekła kręcąc głową — żądasz za wiele odrazu.
Ja nic nie żądałem, nic żądać nie mogłem.
Za parę dni miałem zgłosić się do pani Zofii po wiadomości, ale te doszły mnie inną drogą. Rozeszła się pogłoska po mieście o chorobie hrabiny. Choroba ta stawała pomiędzy mną a Stefanią. Widziałem że przypisywana będzie zerwanemu małżeństwu, zmartwieniom z wnuczką i że na mnie spadnie ona całym ciężarem.
Pobiegłem do pani Zofii, nie było jej w domu.
Teraz każdą wolną chwilę spędzałem na Mazowieckiej ulicy przed tym domem, którego ściany pragnąłem przebić wzrokiem. Zapytywałem wielkich frontowych okien, spoglądających na mnie w dzień nieruchomo i martwo, wieczór błyszczących światłem, co dzieje się po za niemi. A gdy widziałem ludzi wchodzących i wychodzących, napadała mnie szalona chęć zaczepienia ich i wybadania o rzeczywisty stan chorej. Aż wreszcie los, który czasem zakochanych bierze w opiekę, zesłał mi znajomego lekarza. Była to jedna z powag medycznych, poznałem ją zagranicą. Doktór wychodził właśnie z bramy, pod którą czatowałem.
— Pan idzie od hrabiny? — zagadnąłem chwytając go w przelocie.
— Znasz ją pan?
Nie miałem czasu na tłómaczenie.
— Jakże się ma? — pytałem dalej.
Doktor skrzywił się znacząco.
— Siedmdziesiąt kilka lat to najgorsza choroba.
Więcej wydobyć z niego nie mogłem.
Widziałem jak zajeżdżały karety jedne po drugich, jak służący biegli na górę i przynosili zawsze tę samą odpowiedź: „Pani hrabina bardzo chora, nikogo nie przyjmuje“.
Przychodziła mi szalona chęć iść wraz z innemi, zadzwonić do jej mieszkania, zapytać o zdrowie, może choć zdaleka dobiegłby mnie głos Stefanii, może ujrzałbym ukradkiem przez drzwi uchylone chociaż jej suknię, choć odbicie w lustrze, lub choć rzuciłbym wzrokiem na ten pokój w którym była ona.
Wieczorem światła zapalały się w oknach pierwszego piętra, noc zaczynała się długa, nieskończona, noc, o której wiedziałem że będzie