Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 07.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jóźwa Szymczak siedział podparty w karczmie na ławie, przy nim stał półkwaterek blaszany wysączony do dna, i leżała czapka barania, spłowiała już i wytarta od długiego noszenia. Bo też był to koniec zimy, na dworze szalał wicher marcowy i siekł w oczy krupami śniegu, które padając na ziemię, rozpływały się w czarne błoto, a tylko na dachach bielały chwilę, zanim kroplami staczały się i kapały ze strzech słomianych.
Toć nie dziw, że chociaż to był dzień powszedni, ludzie gromadzili się w karczmie. Jaki taki zaglądał tutaj, żeby się rozgrzać, a że wstępowali i przejeżdżający gościńcem, więc w karczmie gwarno było i ludno. Izba to była duża, zadeptana, z wysokim pułapem z oknami wychodzącemi na gościniec. Przez nie widać było błotnistą drogę pełną wielkich kałuży i kamieni gdzie niegdzie sterczących, ciągnącą się pomiędzy bielejącemi jeszcze śniegiem polami, i gęsi wałęsające się koło karczmy, i kwiczący dobytek, i obłamane wierzby przy drodze z obdartemi pniami i młodemi gałązkami rozwianemi wichrem.
Wszystko to było brzydkie, smutne, opuszczone i powleczone czarnym kolorytem, jak niebo ołowiane, ciemniejące nad lasem, które sypało nieustannie mokrym śniegiem.