Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 09.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

głodu, który w podobne lata zaglądał gęsto do chat kilkomorgowych osadników, zwłaszcza gdy gąb do jadła było wiele a mało rąk do pracy, a może około postaci schorowanej kobiety jego Jagny, i dzieciaków, których było troje.
Ale nie, nie musiał myśleć on o nich, bo wówczas zamiast siedzieć w karczmie, poszedłby za jakim zarobkiem, którego przecież zdrowym rękom u nas nie brakuje. Jóźwa był chłop dobry i pracowity, a choć teraz popadł w biedę, nie była to jego wina. Od jakiegoś czasu wszystko mu szło oporem, jak gdyby kto zamówił. Krowa mu się zmarnowała, woły podupadły tak, że je dorznąć musiał. Dziecko dał Bóg czwarte, ale wykosztował się tylko na chrzciny i musiał zaraz sprawić pochowek, a kobieta jak zaniemogła, tak przez całą zimę nie przyszła do siebie, kaszlała i kaszlała, a wymizerniała, a schudła, i zczerniała, że nikt nie mógł w niej poznać tej Jagny, którą niegdyś nazywali białą Jagną dla jej urody.
Jaki taki przechodząc koło Jóźwy spoglądał na niego i miał ochotę zagadać, aż wreszcie jedna z kobiet, — w takich razach kobiety bywają śmielszej natury, podeszła ku niemu i rzekła.
— Jak się macie kumie?
Miała prawo w ten sposób odzywać się do niego, bo trzymała mu do chrztu jedno z dzieci.
Jóźwa podniósł głowę, jak człowiek ze snu zbudzony, ale nachmurzył się jeszcze bardziej i mruknął przez zęby tak, że trudno go było zrozumieć.
— Jak się mam, to mam.
I podparł się znowu nie rad widocznie wdawać się w gawędkę.
Jednak kuma jego Michałowa, pospolicie Michałką zwana, nie zraziła się tym opryskliwym tonem. Podeszła bliżej jeszcze.
— Cóż to u was święto dzisiaj czy co, że tak siedzicie za stołem?