Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 13.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łała zatrzeć śladów piękności, przeciwnie nadała im delikatność, której zapewne dawniej nie miały. Oczy jej wydawały się większe, niż były w istocie, a w ich łagodnych głębiach, płonął ogień gorączki, podnosząc jasno-siwą barwę źrenic.
Stała przy ogniu i można było sądzić, że z tego powodu na twarz jej wybiegły czerwone rumieńce, a usta płonęły jak żywe korale. Tylko postać przygarbiona, tylko smutny wyraz oczów błyszczących, świadczące o nurtującej ją chorobie. Jedną ręką bladą przywiędłą i drzącą, wyciągała ku żelaźniakowi, w którym coś gotowało się gwałtownie, ale tutaj zawiodły ją siły, a pot wystąpił drobnemi perełkami na czoło, kiedy zmęczona próżnem usiłowaniem podniesienia ciężkiego garnka, opadła na ławę chwytając się za piersi, które widać ból gwałtowny przeszywał, szepcząc zduszonym głosem.
— Nie mogę.
Przy niej stała dziewczynka może sześcioletnia, jasnooka, jasnowłosa jak matka. Ona to rozpaliła ogień, postawiła przy nim żelaźniak i nalała go wodą, którą chodziła czerpać małym garnuszkiem do wiaderka stojącego pod policami, potem wsypała doń kaszy i mięszała całą siłą drobnych rączek, dopiero gdy kasza kipieć poczęła zawołała na ratunek matki. Ale ratunek okazał się bezskutecznym, i kto wie coby się było stało z obiadem całej rodziny, gdyby Jóźwa nie zjawił się w samą porę na progu, i widząc co się dzieje nie odstawił kipiącego naczynia.
— Cóż to Jagna nie widzisz, że kasza wykipi — wyrzekł gniewnie.
Być może, iż go złudziły żywe barwy jej twarzy, być może zapomniał, że była chora, a najprędzej przychodził zły, i jak to w razach bywa, wszystko mu służyło za powód obrazy.
Kobieta nie odrzekła nic, spuściła głowę na piersi, tylko mała dziewczynka czepiająca się matczynej spódnicy,