Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 19.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wu nie dał jej ręki do niczego wyciągnąć. Teraz dopiero uczuła, że wszystko to robił z wielkiego żalu, że nieraz patrzał na nią a nie widział. Kiedy opuściła żelaźniak i oparzyła go bardzo, a on rzucił się ku niej, chciała mu powiedzieć, żeby miał z nią choć trochę cierpliwości jeszcze, bo niedaleko jej było do końca, ale teraz nie byłaby wypowiedziała tego za nic w świecie, tylko zarzuciła mu ramiona na szyję i płakała jak dziecko, z twarzą gorącą przytuloną do jego piersi. I czuła jak serce jego biło mocno, gwałtownie, aż kożuch skakał od jego uderzeń.
A tymczasem mała dziewczynka patrzała z przerażeniem na obiad ciekący gęstą, gorącą strugą na ubitej glinie, która tu za podłogę służyła. I krzyk jej zrazu głównie tyczący się matki, teraz zwrócił się do tej praktycznej przyczyny, zwłaszcza że dawno jadła śniadanie i głód jej uśpiony dotąd nadzieją rychłego posiłku, teraz zbudził się w całej mocy.
Na krzyk ten z kolebki wychyliły się dwie jasne, rozczochrane główki dziecięce, które na widok próżnego żelaźniaka i dymiącej kaszy na ziemi, zrozumiały szybko katastrofę jaka się przytrafiła i w niebogłosy zawtórowały siostrze.
Jóźwa groźnie spojrzał na dzieci i już miał krzyknąć, żeby cicho były, kiedy gorące usta Jagny szepnęły agodnie.
— Głodne.
Poruszyła się, chciała zebrać siły, i resztę kaszy, którą na jutro zostawiła zgotować, ale Jóźwa nie dał jej się z ławy poruszyć. Skoczył sam, nalał wody w żelaźniak nie czekając aż go mała Zochna napełni i pytał ją o kaszę, o sól, o wszystko. Dorzucił drew na ogień, potem poszedł zawołać Burka, żeby się dar Boży nie zmarnował, patrzył w milczeniu jak wierne psisko zlizywało chciwie rozlane jadło.