Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 20.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Uczynił to wszystko kulejąc, sparzone kolano dokuczało mu coraz bardziej, chociaż na to nie chciał zwrócić uwagi.
I była cisza trochę weselsza w izbie. Dzieci uspokojone z pomocą Zochny, wygramoliły się z kolebki i niebawem trzy jasne, pyzate główki otoczyły ogień i trzy pary jasnych, pożądliwych oczek wpatrywało się z pełnem nadziei zajęciem w żelaźniak, w którym ponownie wrzała gotująca się kasza. Wśród nich Burek zlizawszy starannie ostatnie resztki znajdujące się na ziemi, położył się pełen zadowolenia i jak przystało staremu psu, wiernemu przyjacielowi rodziny, pozwolił małemu Jadamkowi targać się za uszy i położyć główkę na szyi.
Tymczasem wiatr coraz silniej szalał na dworze a mroźna zawierucha siekła w małe przepalone od słońca szyby, tak że nie widać było świata bożego. W izbie jednak raźno płonął ogień na kominie, rozpraszał szary mrok pauujący i rzucał złudne blaski na twarz Jagny, która siedziała pod piecem na zwykłem miejscu. Przy niej Zochna stojąc na ławie, pilnowała garnka z całą gorliwością, jaką przejęła ją tylko co spełniona katastrofa i świadomość, że już więcej kaszy w domu nie było.
Jóźwa zajmował zwykłe gospodarskie miejsce z drugiej strony komina ode drzwi, chata bowiem jak zwykle chaty nasze, miała ławę pomiędzy drzwiami i kominem.
W czasie, gdy młodszy brat bawił się z Burkiem, wyciągnięty obok niego na ziemi, starszy wspiął się obok ojca naśladując siostrę i sztukał kijkiem w ogień poprawiając go niby i udając że się tym sposobem przyczynia do zgotowania spóźnionego obiadu
Jóźwa spogłądał na ten obraz w milczeniu i było mu tak, jak gdyby odeszły go na raz wszystkie troski. Wieleż on razy tak zasiadał w dnie zimowe, kiedy przychodził do chaty na krótkie południe i jak dziś jadło syczało warzyło się na kominie, dzieci czekając nań, czepiały