Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 23.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przynajmniej na niego złość swoją wywarł, kopnął go z całych sił, a gdy biedne psisko zaskowyczało z bólu, zdawało mu się to ulgą, że kaszel Jagny choć na chwilę zgłuszony został innym głosem.
Wybiegł z izby jak szalony, nie poszedł jednak daleko, chociaż zdawało mu się ciągle, że słyszy go w powietrzu, w zawierusze śnieżnej i w poświstach wiatru, bo kolano sparzone dokuczało mu tak bardzo, że zatrzymał się nagle klnąc straszliwie.
Przez chwilę stał oparty o słup płotu, zmożony nowem dla siebie uczuciem fizycznego bólu. Jóźwa bowiem miał jedną z tych żelaznych natur, jakie trafiają się często pomiędzy wieśniakami naszemi, chorobę znał jedynie z nazwiska. To też cierpienie zarówno fizyczne jak moralne, było mu nieznośne i doprowadzało niemal do szału.
Stał tak czas jakiś przy drodze, bo ruszyć się było mu coraz trudniej, zimno przejmujące powiększało ból jego, a do chaty nie chciał powrócić za nic w świecie. Gdyby tak było bliżej do karczmy, byłby się tam dowlókł z pewnością. Ale karczma jak raz stała na drugim końcu wsi.
Patrzał więc bezmyślnie na błotnistą drogę, kiedy ujrzał zbliżającą się Michałkę.
— A kogóż to wypatrujecie — zawoła zdaleka, widząc go nieruchomym.
Nie odbierając odpowiedzi, podeszła ku niemu.
— No cóż u was słychać — spytała głos zniżając — bo wiedziała ona dobrze, że Jagnie niewiele się należy, i że lada dzień przyjdzie na nią koniec, więc przestraszyła się, czy nie była to już ostatnia godzina.
— A co ma być — mruknął — jedno i jedno, że czasem przychodzi mi na myśl uciec gdzie mnie oczy poniosą, albo obwiesić się na pierwszej gałęzi.
Michałka popatrzyła na niego.
— Ha! trudno kumie — wyrzekła — wola Boska, trzeba się z nią pogodzić.