Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 25.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jagna też nie była zdenerwowaną kobietą, która patrzy na wypadki przez pryzmat złudzeń. Od dzieciństwa przywykła widzieć nieraz śmierć i chorobę i wiedziała, jakie ich jest znaczenie.
Słuchała w milczeniu głośnych żalów Michałki, a wzrok jej smutny i zamglony spoczywał na dzieciach. Żal jej może było lat młodych, życia, jasnego słonka i wszystkiego, co drga i kwitnie na powierzchni ziemi, a kto wie, może było żal i pracy i troski nawet, żal jej było serdeczny Jóźwy, ale najwięcej żal dzieci.
Wiedziała ona, że Jóżwa bez gospodyni w chacie nie zostanie, wiedziała, że miejsce jej w tym domu zajmie inna kobieta i wiedziała, że macocha zawsze twardą jest dla pasierbów. Może i nie dziwiła się temu. W chacie bywa różnie i chłodno i głodno, a matce przecież najwięcej chodzi o własne dziecko.
Ale wiedziała także, że co ma być, to być musi koniecznie i nie próbowała walczyć z niepodobieństwem.
Nie wiadomo jak długo Michałka byłaby swoje żale ciągnęła, kiedy nagle wzrok jej padł na Jóźwę, który szedł kulejąc i opierając się o ściany.
— A wam co takiego? — zapytała nagle.
— A co ma być, sparzyłem se nogę — wyrzekł niemal z jękiem siadając na ławie, bo kolano mu tak zesztywniało, że go już zupełnie zgiąć nie mógł.
Michałka ciekawa, jak to zwykle kobieta, a może powodowana dobrem sercem poskoczyła ku niemu i odkryła sparzone miejsce, wielkie jako dwie dłonie, czerwone jak krew, i okryte wzdętym naskórkiem, który już gdzie niegdzie w strup się zamienił.
— O Jezu! — zawołała — a toć potrwa ze dwa tygodnie, zanim się z tego wyliżecie. A kto teraz co zrobi wedle gospodarstwa.
— Ha! — odparł filozoficznie Jóźwa — dobytek djabli wzięli, to i lepiej, nie ma z nim kłopotu.