Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 28.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niejsze poczucie, że zostawił za sobą coś okropnego, coś, co ścigało go trop w trop, a przed czem chciał uciec koniecznie. W głębi piersi odzywały mu się jakieś głosy żałości niezmiernej, a on głosy te chciał zagłuszyć. I zaczął ochrypłym tonem śpiewać jakąś piosnkę pijacką, ale wątku jej uchwycić nie mógł, rwała mu się, więzła w gardle, tylko pojedyncze sylaby wychodziły urwane z ust jego.
Ludzie widząc to, śmiać się zaczęli, i śmiali się coraz głośniej wołając, że się Jóźwa upił półkwaterkiem.
Śmiech ten prześladował go, nie mógł sobie miejsca znaleść, ścigała go przytem myśl, że ma coś bardzo ważnego do zrobienia. Paliła go gorączka, czuł w ranie ból dojmujący. Szukał machinalnie czapki, nie znalazł i z gołą głową wyszedł na powietrze.
Wieczór zapadał, cichy wieczór wiosenny, spłakany, blady i łagodny już, jak zapowiedź lata. Przez cały dzień deszcz padał, około zachodu słońca dopiero wypogadzać się zaczęło. Ale niebo jeszcze czystem nie było, lekkie, przezroczysty chmury snuły się po niem i osiadły wieńcem ciemnym nad daleką girlandą borów, które zamykały widnokrąg.
Ostatnie konające promienie zachodu łamały się w górnych warstwach powietrza, i rumieniły swą purpurą obłoki w tej stronie nieba, a gdzie niegdzie po za przezroczystą zasłoną chmur zapalała się blada gwiazda, migała i gasła przyćmiona. Wśród ciszy zapadającej nocy, odzywał się z wyżyn donośny klekot bociana, wesoła zapowiedź wiosny. Powietrze jeszcze bardziej rozmarzyło Jóźwę. Szedł kulejąc i utykając po rozmokłej ziemi, wiatr wieczorny chłodził mu rozgorzałe czoło, i odurzał wiosennemi woniami.
Nagle uderzył ucho jego dźwięk kościelnego dzwonka, który odzywał się spóźniony wzywając na Anioł pański. Zatrzymał się. Przez łatwe do zrozumienia kojarze-