Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 29.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie myśli, dzwon kościelny przypomniał mu śmierć. I zobaczył, jakby w błyskawicznem widzeniu Jagnę swoją bladą, zimną. Trzeba mu było dać na podzwonne, zająć się pochowkiem. To wszystko kosztowało pieniądze, duże pieniądze, a on nie miał ani grosza przy duszy, ani tego grosza zkąd dostać.
Ale te straszne myśli podobne były do gwiazd owych, które co chwila zasnuwały chmury, prześwitywały mu one w głowie i rozpraszały się pod tchnieniem gorączki i szału, jakie nim rządziły. Zostało mu tylko wyraźne pojęcie, że ma iść rozmówić się z proboszczem i dziadkiem kościelnym, żeby za zmarłą zadzwonił.
Szedł więc, jak mógł wspierając się na kiju.
Droga ze wsi do kościoła i plebanii prowadziła koło dworu a nawet przez gumna była bliższa ścieżka.
Na dziedzieńcu folwarcznym, panował ruch niezwykły. Jakieś powozy stały przed stajnią, a z nich wyprzęgano konie. Była to rzecz nadzwyczajna, bo od śmierci właścicielki dwór stał opustoszały. Rządca tylko zajmował w nim parę pokoików. Był to stary kawaler, gości nie miewał, a jeśli kto do niego przyjechał, to bryczką. Powozów więc od dawna nikt tu nie widział.
Wprawdzie nieboszczka miała syna jedynaka, który teraz musiał już mieć lat dwadzieścia z górą, ale ten uczył się gdzieś za granicą i do wsi nie zaglądał. Zapomniano nawet o jego istnieniu. Bo co tam kogo obchodziło, kto siedział we dworze. Dwór nie mieszał się do wsi, a wieś nie miała nic z dworem wspólnego. Jak była robota, gospodarze i zagrodnicy umawiali się o najem i zapłatę brali, jak potrzeba było co kupić — płacili, a jak zrobili szkodę jaką — szli do sądu. Za nieboszczki pani było inaczej, ona miała zawsze proszki od febry, ziółka od kaszlu, krople od boleści i dawała je potrzebującym. A przytem znała wszystkich ludzi we wsi z imienia i z nazwiska, znała ich stosunki i położenie. To też ludzie szli do niej