Strona:PL Waleria Marrené-Józwa Szymczak 36.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jóźwa był tak osłabiony, że pokonać go nie było trudno. Nie odstąpił jednak od swego zamiaru, tkwiło w nim poczucie konieczności ciążącej nad nim, i to konieczności nie cierpiącej zwłoki. Jednak pojęcia jego były tak zmącone, że gdyby nawet w tej chwili zobaczył rządcę, nie wiedziałby prawdopodobnie, czego od niego żądać. Środek stał się w jego myśli celem i pochłonął wszystkie rozpierzchłe idee, jakie tłukły mu się po głowie, niepowiązane żadną logiczną nicią, na kształt kilku oderwanych ziarn w pustem naczyniu.
— Ja muszę widzieć się z rządcą — bełkotał niewyraźnie, powtarzając swoje z uporem.
Ale stróż nie zważał na to, a choćby i zważał nie byłby w stanie zrozumieć. Dodał więc kilka dobrych rad, jako to, by poszedł spać do chałupy, — i powrócił czemprędzej do kuchni, gdzie miał pilną robotę.
Jóźwa czas jakiś stał przy bramie oparty o płot, spoglądając w gorejące okna, jakby się od nich nie mógł oderwać, płomień wywierał na nim atrakcyę dziwną, może odrywał uczucie od tych ciemnosci, które zalegały jego duszę. A kiedy odwrócił głowę — widział wszędzie płomienie biegające przed oczyma, wśród wirujących przedmiotów.
Trwało to jakiś czas. Potem nagle powróciło mu do pamięci jakieś niewyraźne poczucie rzeczywistości i chromiąc coraz bardziej szedł znowu szukać rządcy. Pamiętał jednak, że go odprawiono raz i drugi i instynktownie szukał drogi innej, obszedł dziedziniec trzymając się płota i znalazł się znowu na gumnie. Tam w pośród budynków wznosiła się czarna, trójkątna piramida z suszących się desek.
Spojrzał na nią i na raz stanęła ma w oczach śmierć żony, pogrzeb, trumna, Uderzył się dłonią w czoło, jak człowiek budzący się z majaczeń snu do strasznej rzeczywistości.