Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 012.jpeg

Ta strona została skorygowana.

przemieniło się w pewnik. Powrócił do siebie, pełny nienawiści, a nienawiść jego kipiała pragnieniem wybuchu.
Oktawia siedziała w salonie, oczekując jakiej wiadomości, nie mogąc wierzyć jeszcze, by to, czego się najwięcej lękała, spełniło się tak nagle.
Zarówno jak pan Tytus, pomyślała o Januarym; tylko niepodobna jej było sprawdzić swoich podejrzeń, ani nawet pozwolić się ich domyślać jakiembądź nieostrożnem słówkiem.
Oboje milczeli czas jakiś, spoglądając na siebie bacznie, nieufnie. Pan domu chodził po pokoju nierównym krokiem; na czole jego zbierały się zmarszczki coraz groźniejsze. Oktawia śledziła go wzrokiem. Wreszcie on zatrzymał się przed nią; oddech jego był zduszony, głos ochrypły.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — wyrzekł.
Mogła przysiądz, że nie wiedziała, a jednak uczuła się zmieszaną; zrozumiała, że choćby zaprzeczyła, on nie uwierzyłby jej nigdy.
— Pani wiesz, gdzie jest moja żona! — powtórzył gwałtowniej.
Za całą odpowiedź wzruszyła ramionami.
— Ha! — zawołał, wybuchając — nie chcesz mi pani powiedzieć; mogłem to przecież zrozumieć i nie pytać daremnie. Ale ja chcę, ja to muszę wiedzieć.
Drżał cały, wymawiając te słowa; silił się pohamować i patrzał na Oktawę oczyma, w których prośba walczyła z wściekłością.
Wzrok ten był tak wymowny, iż mimowolnie odwróciła głowę.
— Ja wiem! — zawołał, tłumacząc ten ruch na swoją korzyść i podwajając prośby — ja wiem, że wy, kobiety, zawsze trzymacie jedna za drugą; ja wiem, że uważacie nas za wspólnego nieprzyjaciela. Bóg widzi, niesłusznie, ale to