Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 015.jpeg

Ta strona została skorygowana.

położenie, że podejrzenia jego znalazły swój przedmiot, a nawet, że, nie namyślając się chwili, starał się je sprawdzić. Wszystko to nasuwało jej nowe obawy.
— Panie Tytusie! — zawołała z mocą — możesz mi pan wierzyć, lub nie wierzyć, przysięgam panu raz jeszcze, że nie wiem, gdzie Helena.
Podniósł głowę gwałtownym ruchem i zdawał się oczekiwać, co mu więcej powiedzieć zechce.
— Ale gdybym i wiedziała, nie powiedziałabym panu, dopókibym nie zrozumiała, co zamierzasz?
— Co ja zamierzam? przez miłosierdzie! wytłumacz mi pani wprzód, co mnie spotkało? bo głowa mi pęka.
I znowu przez chwilę stał zamyślony, ponury.
— Czemu ona to uczyniła? — wybuchnął w końcu — powiedz mi to pani przynajmniej! Czemu? Czegóż jej brakło? czy sprzeciwiłem się jej kiedykolwiek? czy sprawiłem mimowolną przykrość? Ja odgadywałem jej myśli, ja słałem się jej pod stopy... ja wierzyłem w nią, jak...
— Ja przecież nie doradziłam jej podobnego szaleństwa! — przerwała Oktawia.
— To nie szaleństwo! to zbrodnia!
Milczała. Tem jednem słowem pan Tytus scharakteryzował swój pogląd na położenie, nie uwzględniający żadnej sentymentalnej teoryi, nie biorący pod rozbiór uczucia, nie dopuszczający okoliczności łagodzących, brutalny jak fakta same.
— I pomyśleć tylko, że świat na podobne zbrodnie ma tak pobłażliwe uśmiechy! — zawołał uderzając się w czoło.
— O! nie lękaj się pan — odparła z goryczą — pod uśmiechem tym kryją się zabójcze żądła.
— Tak być powinno! — zawołał twardo — tak być powinno!