Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 025.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— To każda broń byłaby mi dobrą...
— Ażeby mnie zabić! nieprawdaż? dlaczego nie kończysz! Uwodziciel jest zwykle podszyty mordercą. Ale ja jestem ostrożny.
Szybkim ruchem dobył z kieszeni rewolwer, nieopuszczający go nigdy i wycelował do niego.
January wzruszył ramionami; żaden muszkuł nie drgnął na jego twarzy; wlepił w przeciwnika swego wejrzenie, jakiem pogromca zwycięża dzikie zwierzęta. I przez chwilę ci dwaj ludzie mierzyli wzajem głębie swej nienawiści. Jeden z wycelowaną bronią o parę linij od piersi przeciwnika, drugi — dumny, nieugięty, broniąc się wzrokiem jedynie, panując nad bezrozumną siłą potęgą inteligencyi.
Wreszeie pan Tytus, pokonany, opuścił broń ku ziemi, jakby sam uląkł się pokusy zbrodni.
— A teraz — szepnął — zrozumiesz pan zapewne, że między nami inna rozmowa stała się niepodobną.
— Ja — wyrzekł January — idąc tutaj wierzyłem, że niema położenia, z któregoby z dobrą wolą wyjść nie można; że, jakiebądź urazy stoją pomiędzy ludźmi, ustąpić muszą ważniejszym względom; że wreszcie pan, zarówno jak ja, będziesz musiał przyjąć fakta spełnione. Omyliłem się. O! bądź pan spokojny! odchodzę już; widzę sam, że nie mam tu nic do czynienia. Tylko pamiętaj pan: jeśli nie jest w mojej mocy oszczędzić cierpienia kobiecie, którą kocham, będę żądał za nie rachunku.
Wyzyskiwał moralną przewagę nad przeciwnikiem i rzucał mu w oczy te zuchwałe wyrazy.
Pan Tytus oniemiał. Zrazu nie znajdował słów na wypowiedzenie uczuć. Rewolwer wypadł mu z drżącej ręki.
— Boże sprawiedliwy! ten człowiek śmie jeszcze mi grozić!