Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 026.jpeg

Ta strona została skorygowana.

January obejrzał się spokojnie.
— Przyszedłem tu w najbardziej pojednawczem usposobieniu; jeśli nie było w mocy mojej nagrodzić zła uczynionego, chciałem porozumieć się co do przyszłości, by ją najmniej bolesną uczynić dla nas wszystkich.
Zdawał się czekać tylko zachęty, by zamiary te w czyn wprowadzić. Ale żadne słowo jego trafić nie mogło do przekonania pana Tytusa; każde zdawało mu się nową obelgą.
— Idź już! na Boga idź już! — krzyknął ochrypłym głosem — widzisz sam, że nie chciałbym posunąć się do ostateczności, a ręce moje proszą się, by uwolnić mnie od ciebie.
January zrozumiał, iż wszelkie usiłowania jego były daremne. Mógł on o tyle opanować przeciwnika, by uchronić się od skutków wściekłego gniewu; nie było w mocy jego rozszerzyć zakres tego umysłu, dać pojąć rzeczywiste położenie i doprowadzić do tego spokoju, bez którego wszelkie porozumienie było niemożliwym.
Oddalił się. Teraz czekała go największa boleść życia: musiał znieść to, by kobieta, którą kochał, od której pragnął usunąć nawet cień cierpienia, znalazła się wobec obrażonego małżonka, wystawiona na szyderstwa i obelgi jego.
Przychodziła mu myśl pochwycić ją ztąd i unieść gdzieś daleko, ukryć, choćby na świata krańcach. Ale myśl ta była szalona. Sam uznać to musiał. Położenie jakimbądź sposobem uregulowane być musiało. Moralna, zarówno jak materyalna, strona życia, wymagała porozumienia. Wspólne obowiązki, łączące tych ludzi, nie mogły być zerwane wolą jego.
Zwyciężały ją konieczności życiowe, jakby mszcząc się za to, że ich nie umiał uszanować.