Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 046.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Przy oknie stał stół suknem zasłany, pełny papierów, notat, dzienników, książek, przy nim — parę wygodnych foteli.
Na jednym z nich siedziała kobieta z pochyloną głową i robiła jakiś wypis z książki, leżącej przy niej.
Ale jeżeli czas tak miłosiernie obszedł się z Januarym, wypisał się on tem wyraźniej na obliczu jego towarzyszki. Była ona piękną zawsze; klasyczna poprawność rysów, grecki owal twarzy, bogato rozwinięte czoło, opierało się zwycięzko jego niszczącemu wpływowi; ale za to matowa cera twarzy zmieniła się w bladość kości słoniowej, lub opłatka, znikło z niej ciało, a skóra pokryła się siecią drobniutkich zmarszczek. Gdyby te zmarszczki mogły przemówić, świadczyłyby o życiu bojowania pełnem, o cochwilnych ofiarach, cochwilnych walkach i zgryzotach, chociaż zadawał im kłam cierpliwy uśmiech ust, które jak dawniej, musiały zawsze być pełne słów słodkich przebaczenia i miłości.
Najbardziej zmienionemi w niej jednak były oczy. Oczy te powiększyły się wychudnieniem twarzy, świeciły wśród ciemnej, otaczającej je powieki, wśród czarnych rzęs migotliwym blaskiem, i nie zatrzymując się na jednym przedmiocie, mknęły niespokojnie w tę i owę stronę.
Taką, jaką była w tej chwili, z twarzą przywiędłą i z zapadłemi oczyma, z czarną koroną włosów, wśród której przebijały się srebrne nici, była ona jeszcze piękna, jakąś tragiczną, fatalną pięknością; budziła podziwienie, sympatyę lub trwogę, stosownie do duchowej skali ludzi, którzy się do niej zbliżali. Ale cicha i obojętna, zamknięta więcej niż kiedykolwiek w domowych ścianach, nie zważała na czynione wrażenie.
Była cała oddana pracy swojej, kiedy usłyszała Januarego, który ją wołał:
— Heleno!