Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 047.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Podniosła głowę i, nie porzucając książki, spojrzała na niego. A w tej chwili wyraz jej spojrzenia zmiękł, stał się uśmiechnionym jak usta, łagodnym, jak głos, którym przemówiła:
— Zaraz skończę te notatkę, co ci była potrzebną.
— Chodź! chodź! — powtórzył — chciałem ci coś pokazać.
Położyła książkę i pobiegła ku niemu.
A on, odchylając wonne gałęzie krzewów, pokazał jej wchodzącego Władysława i Anielkę, zarumienioną, biegnącą w głąb werandy.
— Czy ci to nie nasuwa żadnego podejrzenia? — spytał z uśmiechem.
— O! moje podejrzenia już są oddawna ustalone — odparła.
— I nie podzieliłaś się niemi ze mną? to nie dobrze; czy sądzisz, że los Anielki obchodzi mnie mniej, niż ciebie?
— Nie! nie! to mi na myśl nie przyszło; wiem, święcie dotrzymałeś przyrzeczenia: moje dzieci znalazły w tobie ojca.
— Władysław — mówił dalej January — jest to dzielna intelligencya i dzielny charakter; należy on do rzędu ludzi, co utorują sobie koniecznie drogę na świecie. Od lat kilku mam go na oku; takiego męża pragnąłem dla Anielki.
— Ona jest taka młoda jeszcze! — szepnęła Helena.
— Wy, matki, podobno utrzymujecie tak zawsze.
— Ja nie wiem czemu, zdaje mi się, gdy patrzę na dzieci, że po za progiem tego domu grozi im nieszczęście jakieś. Ja chciałabym nie wypuszczać ich ztąd nigdy.
— Heleno! czyż ty nie byłaś szczęśliwą ze mną? — zapytał z lekkim odcieniem wyrzutu.