Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 063.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Alboż mówię o słowach, o wyznaniach? mówię o uczuciach.
— Uczucia nie zależą od nas. Ja za nie odpowiedzialnym być nie mogę.
— Nie doszliśmy jeszcze do odpowiedzialności. Z wolą, czy pomimo woli naszej, uczucie, jak światło, ma swoje promieniowanie, ma odbicia konieczne. Twoje zostało odgadnięte i podzielone.
— A więc pan widzisz sam, że muszę, że powinienem jechać — mówił głucho Władysław, szarpiąc załamane ręce.
January położył rękę na jego ramieniu.
— Przeciwnie! — wyrzekł — ja sądzę, że powinieneś zostać!
Spodziewał się znowu okrzyku szczęścia, wybuchu wdzięczności, uścisku, może nawet łez. Zamiast tego, młody człowiek wlepił w niego szeroko otwarte oczy. Jakby nie rozumiał znaczenia tych słów ostatnich, lub jak gdyby znaczenie to było dla niego straszne.
— My chcemy tylko szczęścia Anielki! — dodał z przyciskiem January — my wierzymy, że ty uszczęśliwić ją możesz. Wszak mnie rozumiesz!
Gdyby niewolnikowi, zamkniętemu w ciemnem więzieniu, kto pokazał słoneczny krajobraz, pełny woni wiosennych, do którego wejść mu niepodobna, on patrzałby na niego w ten sposób, jak Władysław na Januarego. Aż wreszcie zbielałe wargi jego wyszeptały te słowa:
— To być nie może! ja jechać muszę!
Była pomiędzy nimi chwila ciszy; oczy Januarego zapałały, ręka jego, spoczywająca ciągle na ramieniu młodego człowieka, teraz ciężyła na niem, jak żelazo, przygniatała go niemal do ziemi.
— Ja źle słyszałem zapewne? — zapytał zwolna.