Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 065.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Przez litość! — zawołał — nie rozstawaj się pan ze mną w ten sposób. Gdybym ja mógł mówić... gdybym mógł...
Ale January nie słuchał go więcej. Z odludnych ulic przedmieścia, na które się schronili przed tłumem, zwrócił się ku plantacyom i wielkim krokiem, nie oglądając się za siebie, zmieszał się z falą ludzką.
Władysław gonił roziskrzonem okiem jego wysoką postać, dopóki nie zniknęła mu w oddaleniu. Wówczas przycisnął dłonie do czoła, jakby lękał się oszaleć.
— Stało się! — szepnął rozbitym głosem — straciłem wszystko!
Powtarzał machinalnie te słowa, stojąc wrosły w ziemię, jak słup graniczny, na miejscu, gdzie go zostawił January.
Wieczór letni zapadał zwolna w całym wspaniałym blasku. Czerwone promienie słońca zaglądały mu w oczy, a on szeptał głucho:
— Stało się! stało się!
Rzadcy przechodnie patrzyli na niego zdziwieni. Cóż go obchodziły śmiechy i domysły ludzkie? wszak on usłyszał słowo pogardy od człowieka, którego czcił i kochał; wszak spełnił najbardziej gorzką ofiarę, jaką spełnić można: wyrzekł się przyjaźni, miłości i szacunku, zapłacił za serce niewdzięcznością i w latach szlachetnych zapałów zebrał plon wzgardy, nienawiści, nieszczęścia!
Minęły długie godziny, nim odzyskał tyle przytomności, że obejrzał się, gdzie jest i zwrócił się ku miastu. Zrazu, szedł zwolna, jakby bez celu; skoro jednak znalazł się na tej części plantacyi, gdzie wznosiła się willa Januarego, kroki jego stały się szybsze, jakby wola niosła go, wbrew refle-