Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 066.jpeg

Ta strona została skorygowana.

ksyi, ku temu miejscu, z którego przecież stał się dobrowolnym wygnańcem.
Naprzeciwko willi stała ławka; rzucił się na nią i utonął całym wzrokiem w oświeconych oknach.
Noc już była zupełna.
W willi panował jakiś ruch niezwykły, żelazna krata skrzypiała raz w raz, wpuszczając i wypuszczając gości, czy mieszkańców; ci jednak szli szybko, nie zważając na tę postać, przygiętą cierpieniem, złamaną we dwoje, która czatować się zdawała, ukryta w cieniu i wypatrywać, co się tam działo.
Powoli światła gasły jedne po drugich, aż pozostały tylko w wielkiem balkonowem oknie pokoju Januarego i w jednem , przysłonionem wijącym się bluszczem, w sypialni Anielki.
W pierwszem rysował się naprzemian i znikał cień przechadzającego się człowieka. January nie pracował jak zwykle. On myślał o tym niewdzięcznym uczniu, którego był przyjacielem, opiekunem, ojcem, któremu ofiarował raj szczęścia, a który w zamian obraził go śmiertelnie.
Ale dla czego czuwała Anielka? Ona może cierpiała, może płakała, a może gardziła także.
Ta myśl była nie do zniesienia; pod jej naciskiem ogarniało go szaleństwo. Zerwał się i uciekł jak złoczyńca z tego miejsca.
Błąkał się prawie noc całą, nie zważając na burzę, która srożyła się nad miastem. Strumienie deszczu nie przynosiły ochłody rozpalonemu czołu, a głos wichru i grzmotu był w harmonii z głosami rozpaczy, odzywającemi się w jego piersi.
Nad ranem dopiero, gdy mdłe promienie świtu zarysowały się na pochmurnem niebie, uczuł to nieskończone