Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 074.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Ja zabiłbym go! przysięgam ci, żebym zabił...
— Czy zmieniłbyś przez to, co jest? — spytała.
— Przynajmniej niktby mi tego nie powiedział w oczy!
— Bądź spokojnym; nie powie ci nikt! i on nie powiedział; ale to będzie w powietrzu, które nas otacza, w cichym szepcie ludzkim i w nieszczęściu moich dzieci.
Mówiła to po cichu, ze spokojem, wyrobionym przekonaniem o nieodwołalności tych faktów. Był to grom, spodziewany oddawna. Ale blade jej wargi drżały, a oczy miały taki wyraz, jakby pogrążona wśród bezbrzeżnego oceanu nieszczęścia, nie widziała żadnej zbawczej przystani, żadnej gwiazdy nadziei.
— January! January! — wyrzekła wreszcie — ja wiedziałam, że tak będzie; ja powtarzałam ci nieraz, że ta chwila nadejść musi; ja nie łudziłam się przynajmniej, tylko nie pomyślałam nigdy, że kara za winę moją spadnie na dziecko; nie! o tem nie pomyślałam.
Załamała ręce i zarzuciła je na czoło, z wyrazem bólu, przechodzącego siły.
— I ja — zawołał January — miałem tego człowieka w moich rękach i puściłem go cało! Ale on może nie odjechał dotąd; znajdę go... przysięgam! doścignę!
Bezprzytomny, prawie oszalały jej cierpieniem, wybierał się wykonać myśl swoją.
Powstrzymała go spokojnym ruchem.
— Gdybyś go znalazł, cóżbyś mu powiedział?
— Powiem mu, że to, co uczynił, jest nikczemnością i głupstwem; powiem mu, zanim będzie śmiał rzucić na nas kamieniem, niech mi pokaże na świecie kobietę, coby jak ty, była światłem, szczęściem, błogosławieństwem domowego ogniska; niech mi pokaże bardziej poświęconą żonę, matkę więcej oddaną obowiązkom swoim.