Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 092.jpeg

Ta strona została skorygowana.

dzony; — dodała pospiesznie, składając przed nim ręce, jak do modlitwy.
Te biedne, wychudłe, przezroczyste ręce, miały także swoją wymowę: były dotykalnem świadectwem cierpienia, obrazem zniszczenia dokonanego przez chorobę.
Przypominały mu nietylko fazy choroby, ale i przebieg życia. Wszak były to te same niespokojne, żywe, drapieżne rączki dziecinne, z okrągłemi paluszkami, pełnemi dołeczków i fałdów, które niegdyś bawiły się jego włosami, targając je niemiłosiernie. Później, te same rączki przeistoczyły się w czerwone, niezgrabne ręce podlotka, pełne zawsze blizn, szram i zadrapań; aż niespodzianie stały się ślicznemi panieńskiemi rączkami, z aksamitnem dotknięciem, by znów pokazać mu się zwiędłe, w szkieletowem wychudnięciu.
Te ręce wyciągnięte ku niemu błagalnie, modlące się nędzą swoją, boleścią, śmiercią przedwczesną, dokonały więcej, niż słowa.
Pochwycił je i przycisnął do ust.
— Uczynię wszystko co zechcesz! co rozkażesz!
Wydała słaby okrzyk jak dziecko, które otrzymało to, czego pragnęło.
— Ty zawsze byłeś dobry dla mnie! — zawołała — ja wiedziałam, że mnie nie zechcesz zasmucić!
Trzymał w swoich jej ręce, w których szybko, ostro uderzały pulsa, i nie mógł się od nich oderwać. Zdawało mu się, że zdoła zatrzymać uciekające życie, że uśmierzy ich gwałtowne tętna.
A ona, ośmielona, tuliła się do niego i szeptała tak cicho, że odgadywał słowa na jej ustach.
— Ty zobaczysz go kiedyś, wiem o tem; spojrzycie razem w przeszłość i znajdziecie mnie pomiędzy sobą. Jeśli