Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 102.jpeg

Ta strona została skorygowana.

matki, do Januarego, do tego rodzinnego ogniska, wśród którego spędził dotąd wiek swój cały szczęśliwie.
Około trzeciej godziny wychodził zwykle na obiad do pierwszej lepszej restauracyi, unikając starannie miejsc i ulic, o których słyszał kiedykolwiek; siadał w milczeniu przy stoliku, brał w rękę pismo jakie; najczęściej jednak, zamiast czytać, słuchał rozmów, prowadzonych wkoło. Dźwięk głosu łatwiej zwracał jego uwagę, niż pismo; słowa ludzkie wnikały przez słuch do inteligencyi, rozrywały go wśród samotności, na jaką był skazany.
Czasem rozmowy toczyły się o rzeczach i ludziach mu nieznanych zupełnie, czasem znów uderzyło go nazwisko znane, lub jaka kwestya ogólnego interesu.
Powoli godzina obiadowa stała mu się najmniej przykrą w dniu całym; przywykły zawsze do towarzystwa, potrzebował go nawet koniecznie. Obznajomił się też szybko z dzielnicami miasta, z obyczajami otaczającemi i zaczął wybierać te miejsca, gdzie zbierali się inteligentniejsi ludzie.
Kiedy raz nagle przy bocznym stoliku, wśród ożywionej rozmowy, usłyszał znienacka imię Januarego.
Fakt nie był dziwnym wcale; imię to miało dość rozgłosu, by je spotkać na każdem polu umysłowem.
Lucyan, nie odwracając oczu od dziennika, w którym czytał własne swoje ogłoszenie, słuchał z natężeniem.
— Co tam mówić dzisiaj o waszych sporach, o waszych artykułach — wołał niemłody już człowiek, ze szpakowatym zarostem — co innego, gdy January stał na czele takiego dziennika, jak „Gazeta Poranna,“ wówczas był ruch i życie.
Lucyan z pod oka spojrzał na mówiącego; było w nim znać rozwiniętą inteligencyę, odzywał się w ten sposób do