Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 116.jpeg

Ta strona została skorygowana.

niach, pierwszy krok, postawiony na drodze jakiegobądź czynu, przynosi względny spokój. Było to niejako odroczenie wszelkich zabójczych problematów, aż do chwili ustania rozpoczętej akcyi. Wszak teraz nie należał już do siebie; był rzeczą, rzuconą na los wypadku, który mógł z nią uczynić, co mu się podoba.
Z powoda trudności paszportowych, wyjazd nie mógł zaraz nastąpić; musiano się wstrzymać dzień jeden. Lucyan miał przed sobą czas długi, niezapełniony niczem. Uciekł czemprędzej z gościnnego domu Ignasia, powrócił do siebie i pierwszy raz dnia tego, od chwili przyjazdu do Warszawy, usnął kamiennym snem młodości i wyczerpania.
Na drugi dzień było już blizko południa, kiedy obudziło go kilkakrotne stukanie do drzwi. Zrazu stukanie to było ciche, dyskretne; ponowiło się coraz mocniejsze, połączone z pewnym niepokojem.
Lucyan, przebudzony gwałtownie, przetarł oczy; przecież upłynęła długa chwila, zanim zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje. Zrazu te hotelowe ściany nic nie mówiły do niego; zapytywał sam siebie, co robi w tem obcem miejscu. Potem naraz powróciła mu pamięć i wszystkie bóle odezwały się tak gwałtownie, jakby mściły się za te godziny spoczynku.
Stukano do drzwi ciągle. Przyszło mu na myśl, że zaszła jakaś niespodziewana okoliczność, że Ignacy lub Konrad przychodzili z wieścią jaką. Narzucił na siebie ubranie i pobiegł otworzyć.
Był to hotelowy służący.
— Czy to pan — zapytał — robił ogłoszenia w gazetach?
— Ja! i cóż? i cóż? — pytał niecierpliwie.