Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 118.jpeg

Ta strona została skorygowana.

i pamiętał, to nie dałby mu tego poznać: nieszczęście nietylko nauczyło go ostrożności, — dało mu nieufność do ludzi, do własnego serca i dumę, właściwą nieszczęściu. Szanował je sam w sobie i nie chciał poniewierać. Uzbroił się w lodowatą obojętność. Nawet błagalne zaklęcia Anielki nie przyszły mu do myśli. Nie wyrzekł do niego ani słowa, nie podał mu ręki, tylko mierzył go wzrokiem, różnym bardzo od tego, jaki spotykał.
— Dlaczegoż ty mnie szukałeś? — spytał wreszcie Władysław zaledwie słyszalnym głosem.
— Szukałem cię! Dziś żałuję, żem to uczynił. Stało się! Od tego czasu zaszło wiele.
Zacisnął wargi i przez chwilę zdawał się szukać w myśli, jak miał do niego przemówić. Władysław czekał, wzrok jego był wilgotny, odbijał wielką głębię spokojnej boleści.
— Stało się! — wyrzekł wreszcie Lucyan, podnosząc głowę — przynajmniej obietnicy swojej dotrzymam.
Teraz dopiero Władysław dostrzegł bezład i gorączkowość słów młodego chłopca; dotąd nadto był pogrążony we własnem wzruszeniu.
— Jakiej obietnicy? — zapytał drżącym głosem, jakby powziął przeczucie rzeczywistości.
Lucyan zbliżył się do niego, położył mu ręce na ramionach i tak wpatrzony w niego, jakby badał najlżejsze drgnienie twarzy, wyrzekł zwolna:
— Ty wysłuchać mnie musisz! ja przyjechałem tutaj, ażeby ci to powiedzieć!
Była w głosie jego stanowczość, która uderzyła Władysława daleko więcej, niż słowa.
— Mów! — wyrzekł krótko.
— Moja siostra umiera! a ja... ja... obiecałem jej, że cię zobaczy jeszcze.