Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 121.jpeg

Ta strona została skorygowana.

tne, jak trąd. Nie potrzebujesz się tłumaczyć; teraz rozumiem wszystko.
Władysław porwał się, jak szalony, przystąpił do Lucyana.
— Ty tego o mnie myśleć nie możesz!
— Czemu? postąpiłeś rozważnie, bardzo rozważnie; będziesz miał niechybnie powodzenie; wszyscy podziwiać cię będą, tylko nie ja. Cóż chcesz? Ofiary są często niesprawiedliwe. nie umieją uznać tej wysokiej mądrości życia, która się przeciw nim obraca.
— Lucyanie! ja odwołuję się do serca twojej siostry.
— Moja siostra, to anioł; ona nie zrozumie nigdy nikczemności ludzkiej, ona nigdy wiedzieć nie powinna. Ona umrzeć musi...
— Ona nie umrze! ona umrzeć nie może!... — wołał Władysław.
— Dawniej, — mówił Lucyan, zasłuchany we własnych myślach — śmierć wydawała mi się niepodobieństwem, czemś okropnem, a tak dalekiem, jak zamieć zimowa w majowy poranek. Wiedziałem, że człowiek zrodził się na to, by umrzeć; ale wiedziałem to, jak się wie tyle innych rzeczy; nie przyszło mi nigdy do głowy, by śmierć groziła mnie, lub komukolwiek z ukochanych. Nie widziałem jej nigdy zblizka; nie widziałem tylu innych smutnych okoliczności życia. Dziś zmieniło się wszystko. zdaje mi się, że jakieś szkieletowe widma krążą w powietrzu koło mnie, koło Anielki i kładą na nas kościste dłonie. A dłonie wydają mi się dziwnie lekkie, przyjazne, wzywają nas do jakiejś krainy ciszy i spokoju, gdzie niema ani zdrady, ani zwątpienia, ani nikczemności, nic, tylko jakiś dzień mglisty, bez cieniów, bez blasku i promieni, smętny... łagodny.