Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 125.jpeg

Ta strona została skorygowana.

zącą myślą swoją. Nagle pomiędzy zwykłemi postaciami, snującemi się przed wejściem, ujrzał powóz szczelnie zamknięty, jadący zwolna, zatrzymujący się przed bramą; z niego wysiadło kilku ludzi, niosąc ostrożnie ciężar jakiś. Przetarł oczy; ludzie ci mieli znajome twarze, pomiędzy nimi był Władysław.
Uderzył go jakiś przebłysk straszny; przyszło mu na myśl, że nieszczęście miało jeszcze dla niego tajemnice i niespodzianki; że, jeźli zły los oddalił ztąd Władysława, drugi, gorszy jeszcze, mógł go jedynie sprowadzić. I jak szalony zbiegł ze schodów.
Spotkał się naprzód z Władysławem; ten szedł blady, jak śmierć sama, z szeroko roztwartemi oczyma, z wzrokiem błędnym, świadczącym, że patrzy, działa, pod wpływem jakiegoś wzruszenia, co, ogarnąwszy całą istotę, panuje nad siłami i wolą — i zamienia człowieka w automat.
January spojrzał na niego i słowa „powróciłeś za późno“, które miał na ustach, skonały na nich niewymówione. Cofnął się instynktownie i ustąpił mu z drogi, jak ludzie ustępują przed umarłym. On szedł tam, gdzie była jego umarła miłość.
Ale poza nim January ujrzał Konrada, Ignasia i kogoś nieznajomego jeszcze, i martwe z pozoru, krwią zbroczone ciało. Mgła zasunęła mu wzrok; uczuł, że mu tchu zbrakło, że zachwiały się pod nim kolana; nie mógł o nic zapytać.
Ignaś i Konrad ściskali dłonie jego, mówili coś; nie był zdolen oddać im uścisku, ani zrozumieć znaczenia słów. On myślał teraz o Helenie, którą ten widok mógł dobić. I jak kobieta załamał ręce.
Ziemia osuwała mu się zpod stóp, ster życia wypadał z ręki.
— Ha! — szepnął — i on! i on także!...