Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 126.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Więcej wymówić nie był mocen.
— January! — zawołał Ignaś, chwytając go za ręce — gdzie go zanieść! zbierz myśli? potrzeba ratunku!
January z całej przemowy przyjaciela zrozumiał tylko te słowa „trzeba ratunku“.
— Więc on żyje! — zawołał.
— Żyje! — powtórzono, ale w słowie tem nie było radosnego brzmienia, jakie w głosie jego zadźwięczało.
— January! — powtórzył Ignaś — rana jest śmiertelną; co mamy robić? lękamy się przestrachu matki; trzeba przygotować ją do tego nowego ciosu.
Wtedy dopiero zdołał zapanować nad sobą, zebrać myśli i dać rozporządzenie, stosowne do okoliczności. Zbudził się w nim człowiek szybkich postanowień.
Odnalazł na chwilę energią.
Prowadził ich bocznemi wschodami do pokoju Lucyana, cicho, ostrożnie, by nie zbudzić echa w tym żałobnym domu. Sam, nie wołając służby, której lękał się okrzyków i zapytań, rozrzucił zasłane łóżko i ostrożnie pomógł złożyć na niem rannego.
Lucyan był zemdlony. Doktor, który mu towarzyszył i opatrzył ranę na miejscu spotkania, zaczął krzątać się koło niego.
January patrzał na to w ponurem milczeniu. Nie pytał o powód pojedynku, o przeciwnika; on pytał tylko tych rysów, ściętych bólem, o nadzieję jaką. Wreszcie pochwycił doktora, odciągnął go od rannego.
— Powiedz mi pan, czy jest nadzieja? — zawołał — chociażby cień nadziei!
Doktor wzruszył ramionami.
— Kula przeszyła mu lewe płuco na wylot. Zostaje mu zaledwie parę godzin życia.