Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 130.jpeg

Ta strona została skorygowana.

się przerażona; usłyszała na górze szmer jakiś i jęk stłumiony!
— January! — krzyknęła, chwytając ramię jego i usiłując spojrzeć mu w oczy.
Ale oczy jego były spuszczone.
— Kto tam jest? — pytała, cała drżąca. — Czyja to krew?
W tej chwili doszedł ją głos zmieniony, głos pełny niepokoju, trwogi, ucisku.
— Moja matka! ja chcę zobaczyć matkę! ja nie skonam, póki jej nie zobaczę!
Teraz nie pytała o nic; dziki, stłumiony okrzyk wydarł się z jej piersi i, wyrwawszy się z rąk Januarego, biegła do pokoju Lucyana, ślizgając się we krwi, zataczając, oszalała rozpaczą.
Nie widziała obecnych, widziała tylko syna, i padła pół martwa przy łóżku, otaczając ramionami głowę jego, na której widne już były cienie śmierci.
Twarz rannego rozjaśniła się na jej widok, mdlejące oczy odzyskały trochę blasku, usta nawet próbowały uśmiechu.
Z wysileniem uniósł się na łokciu. Doktor zwilżał mu skronie zimną wodą, chciał mu zabronić mówić, — to było daremne; śmierć nie pozwalała na zwłokę żadną.
Lucyan skinął na obecnych, by zostawili go samego z matką; zrozumieli to i wyszli wszyscy, prócz Januarego, który nie pomyślał, by życzenie umierającego stosowało się do niego także. Ale Lucyan zrobił ruch tak nakazujący, że oddalić się musiał.
Syn został się sam na sam z matką.
— Zamknij drzwi! — wyrzekł, jakby lękał się, by nie podsłuchało ich obce ucho.