Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 132.jpeg

Ta strona została skorygowana.

był wołać w dniach dziecinnych, gdy usypiał na jej kolanach. — Mamo! przebacz mi!... ja musiałem wiedzieć!... chodź tutaj!... chodź bliżej!... daj mi rękę!... przyłóż mi usta do czoła!... nie widzę cię... słabo mi... ciemno... bądź zdrowa.. bądź szczęśliwa...
Głos zamierał w rozdartej piersi, raz jeszcze usta się poruszyły.
— Tylko — szepnął z wysileniem ostatniem — tylko niech on nie przychodzi tutaj... ja...
Więcej nie mógł mówić, fala krwi przerwała mu słowo na ustach.
Krzyknęła, wołając pomocy, jakby pomoc jaka jeszcze potrzebną mu była. Syn już nie mógł usłyszeć jej głosu, ani żadnego głosu na ziemi. Tylko otwarte szeroko, bielmem zachodzące oczy, zdawały się dopowiadać ostatnią myśl życia: oczy te zwrócone były ku drzwiom pokoju, — jakby broniły przystępu znienawidzonemu człowiekowi.
Na krzyk Heleny, wbiegli wszyscy; doktor spojrzał, wziął martwą rękę Lucyana, przekonał się, że, wedle przepowiedni jego, wszystko było skończone.
January wszedł także; on tego umarłego kochał, jak syna; a gdyby i tak nie było, tam stała jak Niobe kobieta, którą kochał, dla posiadania której wszystko porzucił, potargał wszystkie węzły, jakie ich krępowały.
Helena stała pochylona nad umarłym, jak w chwili, gdy żądał od niej ostatniego pocałunku.
January chciał przemocą odciągnąć ją od zwłok syna. Odwróciła głowę gwałtownie, zobaczyła go, i wobec ostatnich słów zmarłego, które dźwięczały jej w uszach, przytomność jego tutaj zdała jej się świętokradztwem.
Z rodzajem grozy, cofnęła się przed jego dotknięciem;