Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 011.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Okno było bez firanek, obicie rzadkich mebli wypełzło, ale pokój ten był obszerny, drzwi w głębi prowadziły do drugiego, gdzie widać było żelazne łóżko. Nie brakło tu więc przestrzeni; nad stołem do pracy zwieszała się lampa, starannie dobrana, by światło jak najmniej wzrok raziło, a stosy książek, zalegające krzesła, kanapę, stoły i leżące kupami na ziemi reprezentowały znaczny kapitał.
Były to książki rozmaitego rodzaju; promień słoneczny przechodził od świeżej okładki paryzkich, lipskich lub londyńskich wydań do starych pergaminów i kosztownych safianowych opraw, igrając gdzieniegdzie w szczerniałem zlocie wybitych liter, odświeżając spłowiałe barwy i darząc je ruchomym blaskiem.
Snadź okno wychodziło na zachód, bo zakres słoneczny coraz się dalej posuwał i światło coraz większemi płatami przebijało ruchomą zasłonę liści, słało się na szarej podłodze, tworząc na niej złociste plamy i rozświetlało ponure wnętrze tego pokoju, aż wreszcie niedyskretnie zaigrało na karcie papieru, po której biegło pióro jego mieszkańca, jakby nęcąc go do odpoczynku, przypominając, że tam na świecie królowała wiosna, śpiewały ptaki, pachniały kwiaty, i że on także był młodym.
Ale on tylko usunął się niecierpliwie i pisał dalej, nieczuły na żaden wpływ zewnętrzny.
Dopiero, po niejakim czasie, sam dobrowolnie odrzucił pióro, które przez czas jakiś kreśliło coś z podwojoną szybkością i odsunąwszy nieco krzesło, na którem siedział, oparł głowę na poręczy i, jakby po dokonanem dziele, odetchnął głęboko; przez chwilę oczy jego jaśniały chłodnym blaskiem, zdawał się przebywać jeszcze w abstrakcyjnych krainach.
Powstał wkońcu, wyciągnął członki zmordowane dłu-