Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 039.jpeg

Ta strona została skorygowana.

jej podobną do spokojnej toni, rozlanej nad głębią przepaści. Kazały się domyślać, że gdy zawieją wichry namiętności, wtedy i ta spokojna, plastyczna twarz przetworzyć się może; że te oczy łagodne cisną płomienie, uśmiechnięte usta zadrgają, rysy ożywią się; że wówczas stanie się ona podobną do bolejącej Niobe, do ponurej Medei lub rozkochanej Psyche.
Na teraz jednak twarz ta była spokojną.
Druga kobieta miała daleko kapryśniejsze rysy, daleko bardziej składany i nieokreślony wyraz.
Jeśli pierwsza przywodziła na myśl wzory starożytne, druga była czystym produktem dzisiejszej epoki. Nosiła ślady jej niedoborów i sprzeczności. Subtelne rysy nadawały się zupełnie do zmiennych, lekkich, nieujętych wrażeń; zarówno blizkie były sceptycznego uśmiechu, jak rozmarzenia; zarówno zdolne odbić obojętne znudzenie, jak gorący poryw chwili. Na twarzy znać było i dumę, i przebiegłość, i chłód, i smutek, a może nawet szczerość i serdeczność. Te siwe, wielkie oczy, przysłonięte długą rzęsą, umiały z pewnością być niezbadane, patrzyć szyderczo i patrzyć czule. Usta potrafiły zdobyć się na kłamstwo, ale może także nie cofnęły się przed prawdą.
Słowem, kobieta owa, strojna umiejętnie i kunsztownie, mogła zaciekawiać jak Proteusz, nęcić jak kameleon.
— Doprawdy Heleno — mówiła, zbierając zręcznie i układając fałdy sukni — nigdzie cię spotkać nie można, ani w Saskim, ani w Botanicznym Ogrodzie, ani w Łazienkach, ani w Letnim Teatrze, ani na spacerach, ani na koncertach, nigdzie... słowem nigdzie.
I mówiąc to, z wyrazem ubolewania i ciekawości potrząsała głową, ubraną w najfantastyczniejszy kapelusz, jaki kiedykolwiek wyszedł z rąk modniarki, migocący złotemi