Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 042.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Ja się nie skarżę — odparła Oktawia z lekkim akcentem wymuszenia w głosie, — byłaby to zresztą najgorsza polityka; tylko wzięłam życie z innego końca, niż ty, i jest mi z tem dobrze. Nie my wybieramy swój los... musimy się do niego przykroić.
— Ty musiałaś to uczynić?
— Cóż chcesz? szaleni chyba tego nie czynią. Nie mam powołania do męczeństwa. Zdaje mi się, iż poznałam ludzi i obrachowałam, jak z nimi postępować należy. Nie jest to rzeczą zbyt trudną; można okupić sobie łatwo spokojność pewną liczbą niewinnych frazesów, demonstracyj, formuł. Świat wierzy im, czy nie wierzy... mniejsza o to... wymaga, aby były wypowiedziane i spełnione, chociażby nawet każdy krok nasz stawiał im oczywiste zaprzeczenie.
Mówiła to z pewną lekceważącą goryczą, niezwykłą u niej.
— Ty, Heleno — wyrzekła, dostrzegłszy jej zdziwienie — ty nie jesteś taką, jak inni, i dlatego też ja mówię ci wszystko.
— Wszystko? czy doprawdy wszystko, Oktawio?
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Bo zdaje mi się, że życie twoje ma dwie strony: jednę wesołą, płochą, uśmiechniętą, widną dla wszystkich; drugą...
— Jakąż drugą mieć może? — zapytała skwapliwie.
— Może smutną, może namiętną... ja nie wiem.
Oktawia pochwyciła ją za rękę.
— Kto ci to mówił? — zawołała, patrząc jej w oczy.
— Nikt, przysięgam ci; tylko ja odgadłam, że zabawy, stroje, błahostki, starczyć ci nie mogą.
— A jednak to starczyć powinno; kobieta bez serca jest potworem, ale mnie to starczyć powinno. Niech przy