Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 049.jpeg

Ta strona została skorygowana.

rem, silna i ostrożna, zaniosła je do dziecinnego pokoju, położyła w białem łóżeczku i przyglądała się przez chwilę z macierzyńskim zachwytem, złotym, ciężkim puklom, spuszczającym się na jasne czoło, delikatnym powiekom, po których biegły drobne żyłki i przebijał błękit źrenic, różowym ustom, rozchylonym sennym uśmiechem. I byłaby zapewne patrzała na nie długo bardzo, gdyby nie usłyszała nadchodzących kroków.
Kroki te skierowały się wprost ku dziecinnemu pokojowi. Wszedł mężczyzna średniego wzrostu, średnich lat, średniej tuszy i jednej z tych fizyognomij, trzymających środek pomiędzy pięknością i brzydotą, którym, pod każdym względem, ten wyraz średni przystaje. Był to pan domu, mąż Heleny, pan Tytus Halski, jeden ze znanych przemysłowców warszawskich.
Pierwszy rzut oka usprawiedliwiał poniekąd zdanie Oktawii, która, nie mówiąc tego wyraźnie, była jednak głęboko przekonaną, że on nie mógł w zupełności zapełnić serca i życia żony. Pan Tytus nie miał widocznie ani fizycznego, ani moralnego podobieństwa z bohaterami powieści, poematów lub romansowych marzeń, jakie snują głowy kobiece. Był to jeden z tych ludzi, nie odznaczających się niczem, jeden z wielu, jeden z tysiąca, który, pomimo to, mógł być najlepszym ojcem i mężem, ale który najzupełniej usprawiedliwiał twierdzenie Heleny, iż należała do rzędu ludzi niemających zgoła historyi.
Nie przeszkadzało jej to jednak być szczęśliwą, bo widząc go wchodzącym, uśmiechnęła się prześlicznym uśmiechem i położyła palec na na ustach, wskazując mu uśpione dziecko.
Znak ten zrozumianym został. Pan Tytus stąpał na palcach, usiłując stłumić szelest swoich kroków, co nie uda-