Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 070.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Tu były piękne panie, rozglądające się na wszystkie strony, panny pragnące się pokazać, mężczyźni robiący przegląd kobiet i strojów, ci wreszcie, co do boskiej melodyi Mendelsohna, Webera, Wagnera mieszali chętnie brzęk talerzy i kieliszków.
Bliżej orkiestry była odmienna publiczność: tutaj wkoło altany, w rzędach krzeseł, ustawionych tak blizko, by żadne pianissimo nie uszło słuchaczowi, zbierali się ci, których przywiodło pragnienie muzyki — nie świata; harmonii — nie szczebiotu ludzkiego. Tutaj widać było koleją skupienie uwagi, rozmarzenie, cichy zachwyt, i tę niezmąconą pogodę, jaką rzucają czasem na myśli fale dźwięków, ułożonych potężnym geniuszem mistrza w pieśń ciszy lub miłości. W przerwach koncertu mrowisko ludzkie wrzało ruchem; w całej przestrzeni ogrodu widać było tylko snujące się grupy, spotykające się, witające i rozchodzące ciągle.
— Gdzież usiądziemy? — zapytał Ignaś.
January milczał, i wsparty na ramieniu towarzysza przebiegał dolinę na wszystkie strony, a bystry wzrok jego wciskał się pomiędzy gromady ludzkie, jakby czegoś szukał. Parę razy okrążył stoliki, usiłując dotrzeć do najbardziej oddalonych, i, jakby niezadowolony z tego, co widział, zwrócił się w inną stronę.
Potem przeszedł się wokoło orkiestrowej altany, badając twarze ku niej zwrócone; aż tutaj wreszcie zatrzymał się nagle, i gdyby Ignaś patrzył na niego w tej chwili, byłby dostrzegł nagłą błyskawicę w jego spojrzeniu, nagłą bladość, świadczącą o doznanem wrażeniu.
Ale Ignaś o tem nie myślał; on upatrywał znajomych, zamieniał ukłony, a wreszcie używał muzyki, powietrza i pięknego widoku, jak człowiek, który nie codzień spotyka się z niemi.