Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 117.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Być może; ta kobieta budzi we mnie jakieś siły i uczucia nieznane: kiedy na nią spojrzę, kiedy o niej myślę, przychodzą mi do głowy niewiedzieć jakie obrazy.
— Ależ z marzeń trzeba się obudzić... Któż ona jest, January? czyż nie wiesz tego nawet?
— Powtarzam ci: nie zamieniłem z nią dotąd jednego słowa, ale tak dłużej być nie może. Tak dłużej być nie może — powtórzył, podnosząc głowę z pewną determinacyą. — Ja muszę raz przejrzeć jasno, wiedzieć, co się ze mną dzieje, i uczucia swoje nazywać po imieniu. Chodź ze mną.
I położywszy rękę na jego ramieniu, poprowadził go do siebie. Szli w milczeniu; dopiero kiedy znaleźli się w pokoju, oświeconym jedynie promieniami księżyca, January. obejrzał się wokoło.
— Jak tu smutno! jak tu duszno! — wyrzekł, otwierając okno falom powietrza.
Gorący letni wieczór ciężył na ziemi, wydobywając z kwiatów odurzające wonie, odbierając energię woli, rozemdlewając myśli. Na werendzie było zgromadzone całe domowe towarzystwo, około herbacianego stołu. Helena siedziała tak, iż postać jej i twarz rysowały się wprost naprzeciwko; światło lamp padało na nią w pełni i pozwalało widzieć spokojną matową twarz pod ciemną koroną włosów.
January stał, jak wryty, przy oknie; nie odwrócił więcej głowy, jakby zapomniał zupełnie o towarzyszu. Zrazu była pomiędzy nimi zupełna cisza. Aż Ignaś, za jego przykładem, poszedł także do okna.
I przez czas jakiś, poprzez wązkie listki akacyi, biegły dwa spojrzenia ludzkie i obejmowały rodzinę, zgromadzoną spokojnie przy wieczornym posiłku.