Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 132.jpeg

Ta strona została skorygowana.

pieczeństwo. Przyznaję to, nawet w pośpiechu użyłem nie legalnej drogi; spuściłem się oknem. Nie było czasu obiegać dziedziniec i kołatać do drzwi zamkniętych.
Mówił tylko prawdę, ale prawda ta była dziwnie zręcznie użytą, podnosiła jego heroizm do potęgi.
Helena zmierzyła z przestrachem przestrzeń, oddzielającą to okno od ziemi, i z równym przestrachem spoglądała na człowieka, który nie wahał się użyć napowietrznej drogi, właściwej złodziejom i... kochankom z melodramatu, a który przyznawał to tak spokojnie.
— Ależ pan mogłeś się zabić! — zawołała, blednąc na samą myśl o jego niebezpieczeństwie.
Zrobił niedbały ruch, mogący świadczyć zarówno, iż nie troskał się o niebezpieczeństwo, jak i to, że ono nie istniało dla niego.
— Nie miałem czasu myśleć o tem — odparł zwolna — stałem w oknie, w pamięci mojej dźwięczała jeszcze pieśń Wagnera, którą grałaś pani wczoraj, ujrzałem ogień, wyobraziłem sobie panią uśpioną w pośród płomieni...
Nie dokończył frazesu, przecież te niedopowiedziane słowa były dość wyraźne: streszczały jego uczucie, mówiły coś więcej jeszcze, przypominały dzień wczorajszy, wspólne wrażenia, które ich zjednoczyły i na jedno mgnienie oka pozwoliły zajrzeć wzajem w głąb istoty. Podniosła wzrok na niego, jakby chcąc sobie przypomnieć fakt jakiś, który ważność obecnej chwili zepchnęła w dal mglistą.
I odnalazła w pamięci wczorajsze spotkanie w Dolinie. Człowiek ten już raz stanął na jej drodze... Przecież teraz nie była zdolną rozróżnić uczucia, zwrócić uwagi na odcienia, lub zrozumieć ukryte znaczenie słów.
Patrzała na niego w upojeniu wdzięczności, która czyniła ją głuchą i ślepą na wszystko. Widziała, że był blady;