Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 150.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Rzeczywiście — wyrzekła, jakby chcąc zatrzeć wrażenie przedchwilowego zniecierpliwienia — jestem jakaś nie swoja, jakaś roztrojona.
Oczy jego niespokojnie objęły ją całą.
— Tylkoż ty mi nie choruj — zawołał z naiwnym wybuchem, świadczącym, jak ona drogą mu była — to byłoby gorszem, niż wszystko.
Wzruszyła lekko ramionami. Ta troskliwość męczyła ją.
— Bądź spokojny, nie jestem chora.
— Może źle spałaś dziś w nocy? nie wygodnie ci w tem improwizowanem mieszkaniu? Nie prawdaż?
— Rzeczywiście źle spałam — wyrzekła, chcąc tym sposobem przeciąć pasmo jego pytań.
— To połóż się trochę; ja pilnować będę, żeby ci nikt nie przeszkodził. Czy dobrze?
Był tak dobry dla niej, tak troskliwy, iż czuła się przejętą do głębi serca. Cóż znaczyły jej marzenia, jej niecierpliwość przed chwilą. Czyż miała prawo skargi lub żalu? Czyż to serce nie należało do niej bezwarunkowo? Czyż nie była dla niego spokojem, szczęściem, życiem?
— Czy ci kto wyrządził jaką przykrość? — spytał gwałtownie, widząc łzy migające w jej oczach. — W takim razie...
— Nie, och nie! — zawołała.
Wzięła jego rękę i patrzała zwilżonym wzrokiem.
— Tytusie! — szepnęła.
— Czy chcesz czego? — spytał — powiedz; wiesz, że zawsze robię, co ci się podoba.
Mówił to z rodzajem dumy. Szczycił się tem, że był dobrym mężem.
— Ale dzisiaj — dodał — doprawdy ja cię nie pojmuję.