Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 169.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Ignasiu! — wyrzekł January, — gdybym mógł zadać cios śmiertelny wszystkim moim nieprzyjaciołom jednem pociągnięciem pióra po papierze, to nie wiem jeszcze, czybym to uczynił w tej chwili.
Ignaś stanął osłupiały.
— Jakto! — zawołał, — ja ciebie nie rozumiem.
— Rozumiej lub nie, ale przez miłosierdzie daj mi pokój.
— Nie! to być nie może! ty żartujesz. Jakże będzie z artykułem? Wszakże tu chodzi o ciebie, o „Gazetę Poranną“.
Skinął ręką na znak, że mu to wszystko obojętne... A skinieniu temu towarzyszyło spojrzenie tak pełne ponurych iskier, wyraz tak rozpacznego znużenia, że Ignaś nie mógł nalegać.
January, z głową wspartą na obu dłoniach, zdawał się zapominać o nim.
On stał, niepewny, przez długą chwilę, jakby czekając zmiany postanowienia, odezwania się jakiego, lub chociażby jednego z tych ostrych sarkazmów, których nie szczędził mu January w chwilach wzburzenia.
Czekał daremnie; w pokoju panowała tak grobowa cisza, jakby tu serce ludzkie nie uderzało bólem, nadzieją, pragnieniem, jakby myśl rozszalała nie zrywała pęt wszystkich i nie podnosiła namiętnego pytania, co się z nią dzieje?
Helena była odważniejszą od niego. Mogła wprawdzie pod pozozem migreny, lub podobnie kapryśnej choroby, schronić się do swego pokoju i uniknąć spojrzeń ludzkich i ludzkiego gwaru. Ale nie uczyniła tego, i z rodzajem okrucieństwa dla samej siebie, nie odstąpiła w niczem od codziennych zwyczajów.