Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 170.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Jak zwykle, nalewała herbatę; jak zwykle potem, gdy dzieci udały się na spoczynek, usiadła w salonie przy lampie; leżała tam książka, którą czytała i robota zaczęta.
Wzięła książkę, to przynajmniej uwalniało ją od rozmowy, zostawiało myśli swobodę.
Pan Tytus tymczasem był w bardzo przyjaznem usposobieniu, co zresztą, było u niego rzeczą zwyczajną; przechadzał się po pokoju, pogwizdując jakąś wesołą nutę, i raz wraz przerywał sobie, rzucając żonie jakieś pytanie, lub uwagę.
Odpowiadała mu automatycznie. Pytania jego nie były tego rodzaju, by wymagały głębszego zastanowienia; mogła na zaspokojenie ich posługiwać się przywyknieniem i znaleźć w myśli gotowe formuły i zdania.
To jednak nie zadawalniało go w zupełności; zauważył jej roztargnienie, przybliżył się i dostrzegł kredową bladość twarzy i gorączkowy blask oczu, w których co chwila migotały łzy.
— Ale cóż ty tak czytasz? — spytał, bo przypisywał książce te symptomata wzruszenia.
Wziął ją z jej rąk i przeczytał: „Mazepa“ Juliusza Słowackiego.
— I ty nad tem płaczesz! — zawołał.
Podniosła na niego wzrok łzawy, głęboki. W tej chwili przyszła jej myśl, którą chciała wykonać, zanim się mogła nad nią zastanowić.
— Losy tych, co kochają się i cierpią, warte łez, — wyrzekła — czy tak nie sądzisz?
Pan Tytus znalazł się w lekkim kłopocie. „Mazepę“ czytał kiedyś przed laty, jak wszyscy; było to jednak bardzo dawno; myślał o tylu innych rzeczach, iż zapomniał zupełnie, o co właściwie tam chodzi. „Mazepę“ wprawdzie