Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 173.jpeg

Ta strona została skorygowana.

szkania na Krakowskiem Przedmieściu. Oczy jej, wpół przymknione, miały dowcipny, filuterny wyraz, błąkający się w pewnych chwilach na twarzach ładnych kobiet, a przypominający, nie wiedzieć czemu, wyraz pensyonarki zamyślającej spełnić jaką psotę.
Szła lekkim i szybkim krokiem, kiedy na pierwszym stopniu schodów spotkała się, najniespodziewaniej w święcie, z Heleną.
— To ty! — zawołała.
A w głosie jej dźwięczało wyraźnie, że odwiedziny te stawały na wspak zamiarom jakimś i że nie były zupełnie w porę.
Ale skoro przypatrzyła się przybywającej, powtórzyła zupełnie odmiennym tonem:
— To ty! cóż to się stało?
Helena usprawiedliwiała zupełnie ten wykrzyknik: oczy jej, otoczone ciemną obwódką, świeciły gorączkowo, gorączkowy rumieniec odcinał się wyraźnie na bladej zwykle twarzy, usta były spalone, suche, różowe powieki świadczyły o nocy bezsennej.
— Czy nie przeszkadzam ci w czem? — wyrzekła rozbitym głosem, spoglądając martwo na przyjaciółkę.
— Ależ nie, nie! — zawołała pośpiesznie Oktawia — a gdyby i tak było, to i cóż ztąd? sprowadza cię tu coś nadzwyczajnego... Widzę to dobrze.
Helena wstrząsnęła głową machinalnym ruchem.
— Ja nie chciałabym ci przeszkadzać, sprawiać przykrości... ja nie chciałabym przeszkadzać nikomu.
Oktawia niecierpliwie pochwyciła ją za rękę.
— Moje przykrości nie mogą iść w porównanie z twojemi.
I wprowadziła ją do siebie.