Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 174.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Z pośpiechem nakreśliła parę słów, zadzwoniła, kazała zawołać posłańca i zanieść natychmiast pod adres właściwy. Potem zapowiedziała w przedpokoju, by nie przyjmowano nikogo bez wyjątku. I dopiero uczyniwszy to wszystko, zwróciła się do Heleny, śledzącej szklanym wzrokiem jej ruchy.
Usiadła przy niej na kozetce i wzięła jej ręce, w swoje.
— A teraz mów! — wyrzekła.
Przez chwilę, Helena zdawała się wahać, jakby odbiegły ją myśli, czy postanowienie, i zapytywała samej siebie, po co tu przyszła? Potem nagle ożywiła się.
— Oktawio! ty mnie znasz; ty nie weźmiesz tego, co powiem za czczą ciekawość; ty odpowiesz mi na jedno pytanie szczerze bez ogródek.
— Dlaczegożby nie? — spytała zdziwiona.
— Ty rozumiesz, że to tak, jak gdybym pytała o śmierć lub życie!
— O śmierć lub życie? — powtórzyła zdziwiona coraz bardziej solennością tego wstępu.
— Ty kochałaś! nie prawdaż?
Oktawia patrzyła na nią czas jakiś, jakby siliła się odczytać na twarzy hieroglify uczuć.
— Rozumiem! — zawołała w końcu — rozumiem wszystko.
Gorący rumieniec wybił na twarz Heleny. Powieki jej opuściły się, jakby pod brzemieniem wstydu.
— Rozumiesz! A więc tak! jestem nikczemną kobietą, złą żoną... wyrodną matką!.. powtarzam to sobie co chwilę, co sekundę. Ale odpowiedz mi, przez litość!
Potępiając siebie tak gwałtownie, potępiała zarazem Oktawię; nie zwróciła na to uwagi wśród gorączkowego wzburzenia.
Oktawia uśmiechnęła się smutnie.