Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 192.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Chodź! — powtórzył, wiodąc ją lekko w stronę stacyi.
Szła zwyciężona, posłuszna, nie pytając, gdzie ją prowadzi.
Rzeczywiście pociąg jakiś odchodził. Po chwili znalazła się z Januarym w wagonie.
Traf, czy rozmysł sprawił, iż byli sami.
Oparła głowę o poduszki. Ciało jej opanowało znużenie, łatwe do wytłumaczenia.
Całą noc spędziła bezsennie, dnia tego nic nie miała w ustach. Nie czuła jednak senności, ni głodu; zdawało jej się, że jest wyzwoloną z materyalnych warunków bytu. Nerwy jej wytężone utrzymywały sztucznie siły, podnosząc subtelność wrażeń, a odejmując dzielność energicznym pierwiastkom.
Rozkołysana, upojona, czuła niepojętą rozkosz, gdy para unosiła ją obok niego; traciła zwolna poczucie rzeczywistości; gotowa była zapytać siebie, czy to nie było sennem marzeniem? Opuściły ją naraz wszystkie troski bytu; a kiedy dłoń jej spoczywała w jego dłoni, kiedy czuła jej namiętne tętna, wiedziała dobrze, iż ręka ta była dość silną, by poprowadzić ją przez ciernie życia, strzedz i bronić.
Długi czas nie zamienili słowa jednego, jakby lękając się rozwiać urok chwili, której słodycz zalewała ich obojga serca szalone. Powoli świat cały ginął im z myśli, jak przedmioty i okolice ginęły im z oczu. Zapomnieli, że były cierpienia, że sami stali się ich sprawcami, że walczyli tak długo, iż szczęście obecnej chwili było kradzionem tylko. Poza nimi leżały może przepaście bólu, przed nimi mogła być hańba, rozpacz, nieszczęście, długie jak życie; teraz zapomnieli o wszystkiem, wiedzieli to jedno, że byli razem, że patrzyli na siebie swobodnie, że dłonie ich były złączone.